Nie mieliśmy wątpliwości, że nasza córka w wieku 4 lat powinna oderwać się od nas. Na te kilka chwil w ciągu dnia. Tak jak nie mieliśmy wątpliwości, że będzie to przedszkole specjalne.
Obawialiśmy się jednego. Jak Lenka zniesie obecność innych dzieci gdy jej tolerancja na nie wynosiła 0. Słownie zero. Każdy kto zna naszą córkę wie, jak reagowała na dzieci. Małe i duże, obojga płci. Nie mogliśmy wyjść do znajomych, którzy mieli dzieci bo Lenka przepłakałaby cały pobyt. Szkoda by było małej i naszych nerwów. Nie mogliśmy pójść na imieniny czy większą imprezę rodzinną, a nawet same jej urodziny na które zapraszaliśmy grono najbliższych osób było stresem. Lena płakała, czasem wyła lub krzyczała. Najczęściej wbijała się w moje rozpuszczone włosy, zaciskała na nich piąstki i wieszała się na nich chcąc schować się przed całym światem. Odpuszczała z rękami pełnymi wyrwanych włosów. Radziła sobie także z dobrze upiętą fryzurą. Wiedziała jak złapać i gdzie się uczepić. W okresie jej największych strachów straciłam połowę ze swej bujnej czupryny.
Pamiętam okres, gdy przejazd windą był stresującą wyprawą. Codzienne zjeżdżanie i wjeżdżanie na 9 piętro naszego bloku uznawałam za wyczyny niczym wspinaczka na szczyt góry. Bo to były małe i duże szczyty jej możliwości. Lena windy nie tolerowała, podobnie jak innych ludzi w windzie. Nie znosiła też metra. Jego ciasnoty, hałasu i ludzi dookoła. A metrem swego czasu jeździłyśmy co tydzień na zajęcia na Pilickiej. Tak jak przejazdy windą były wspinaczką na szczyty gór tak nasze przejazdy metrem stały się wyprawami na dalekie lądy. Mam wrażenie że te porównania nie są przesadą patrząc jak Lena przeżywała te podróże. Wysiadałyśmy z metra zlane potem. Lena z płaczu. Ja z emocji, stresu, w końcu zmęczenia fizycznego bo mała nie chciała siedzieć ani w wózku ani na siedzeniu tylko na moich rękach. Często ze strachu napinała się i wyginała w łuk chcąc uciec mi z kolan. W połączeniu z nieartykułowanymi dźwiękami robiła wrażenie niegrzecznego dziecka. Pod czujnym, czasem wyniosłym, czasem karcącym wzrokiem pasażerów zapadałam się pod ziemię setki razy. I setki razy musiałam spod tej ziemi wychodzić. Całe zapocone i zestresowane czekałyśmy na naszą stację docelową tak jak dzieci czekają na pierwszą Gwiazdę i Świętego Mikołaja. Wiele razy poddawałam się i rezygnowałam z metra. Nie miałam siły i energii. Ale czułam też, że wycofanie się to krok w tył. Że zwycięstwo musimy sobie wypracować ciężką pracą, ilością przejazdów, zamknięć i otwarć drzwi metra, głośnych komunikatów „następna stacja – Wierzbno”, zepsutych wind w metrze i ciągnięcia wózka po schodach, w końcu odpieraniem uporczywych spojrzeń. Walka trwała ponad rok. Po tym czasie mogłyśmy przejechać metrem może bez przyjemności ale też bez stresu, potu i krzyków.
Winda poszła nam szybciej.
Zakupy w sklepie męką były i są nadal.
Dzieci jednak to dzieci. Były nie do zwyciężenia. Lenka nie tolerowała ich obecności, bliskości, głosu, nie daj Boże dotyku. Jedyne co mogła znieść to ich daleką obserwację, pod warunkiem że ona sama była niewidzialna. Wystarczyło, że któreś się na nią spojrzało dostawała ataku paniki. Wiele razy tłumaczyliśmy znajomym, którzy chcąc nam pomóc próbowali ją uspokajać ciasno oplatając się wokół niej, co potęgowało jej uczucie bezwolności i nieodgadnionego strachu.
Tak więc przedszkole to przecież dzieci. Lena w grupie dzieci. Lena bez mamy i w grupie dzieci. Lena bez mamy i w grupie nieznanych dzieci. Lena bez mamy, w grupie nieznanych dzieci i w obcym miejscu. I na dodatek z obcymi paniami. Nie mogąca odejść, uciec ani nic powiedzieć. To było bardziej niż przerażające. Aaaa…..
Brak komentarzy